W „Krainie Chichów” (oryg. „The Land of Laughs”) zastanawiający wydał mi się sposób, w jaki Jonathan Carroll „nakłada” na siebie dwie rzeczywistości: z jednej strony czytelnik ma do czynienia ze „światem” nauczyciela, Toma (Tomasza?!), który jak nikt potrafi zachęcić młodych ludzi do obcowania z literaturą, człowieka raczej nijakiego z powodu życia w cieniu ojca – sławnego aktora; z drugiej strony - ze „światem” Anny, córki niesłychanie oryginalnego i kreatywnego pisarza, Marshalla France’a. Takim „stykiem” tych dwóch światów jest tytułowa „Kraina śmiechów”, czyli senne amerykańskie miasteczko ze swymi „małymi tajemnicami” à la Twin Peaks o nazwie Galen. Zanim jednak przyjrzymy się mieszkającej tam społeczności, warto zapoznać się z naszym nader dowcipnym narratorem. Jonathan Carroll narratorem swej powieści czyni Toma, który daje się poznać jako człowiek trochę jakby zagubiony i bez pomysłu na swe nijakie życie, ale za to będącego właścicielem bogatej kolekcji masek i mającego fioła na punkcie książek napisanych przez idola z lat dziecięcych – wspomnianego wcześniej Marshalla France’a. Odkąd Tom spotyka w antykwariacie „niebrzydką lalunię w dżinsowej spódnicy”( Saxony Gardne) , która dosłownie sprzed nosa sprzątnęła mu „Brzoskwiniowe Cienie” France’a - odkąd ta „lalunia” - jak się później okazało fanatyczka marionetek – poznała plan Toma, który marzy o napisaniu biografii France’a – ich drogie się łączą i razem udają się do rzeczonego Galen. On, pisarz-amator rozsmakowany w świecie masek, gry i udawania, i ona - pasjonatka lalek na sznurkach. Dlaczego akurat oni? Być może dlatego, że – jak się zastanawia Tom: „(…) France działa tylko na takie dziwadła jak my: na małe dziewczynki leżące w szpitalu i zafascynowane marionetkami oraz na małych chłopców, poddawanych psychoanalizie od piątego roku życia, którzy mają wspaniałych ojców.” I ten realny dla czytelnika świat, ta - chciałoby się rzec – realna rzeczywistość, w której czytelnik całkiem dobrze się czuje – nagle, z chwilą przyjazdu Toma i Sax do Galen zostaje jakby nałożona na rzeczywistość wykreowaną przez France’a. Nie wgłębiając się w szczegóły w stylu zamiana człowieka w sympatycznego „potworka”, jakim jest bullterier (okładka wydania angielskiego jest zdecydowanie ciekawsza od wydania polskiego), czy spokojne przyjęcie przez przesympatycznych mieszkańców Galen śmierci dziecka przejechanego przez furgonetkę – warto zwrócić uwagę na stosunek Galeńczyków do życia w ogóle: „- Nie rozumiesz, Tom. Teraz mam trzydzieści dziewięć lat, tak? Wiem na pewno, że zostało mi jeszcze dwanaście. Śmierć mnie nie przeraża. A ciebie przeraża, co? Przyznaj się, że bywają dni, kiedy wstajesz rano i mówisz sobie: „Może dzisiaj zostanę kaleką na całe życie”, albo coś w tym stylu. A my tu nigdy, nawet przez dwie sekundy, nie myślimy w ten sposób. Mam artretyzm rąk i umrę na raka mając pięćdziesiąt jeden lat. I kto z nas dwóch ma lepiej, ty czy ja? Sam powiedz uczciwie.” No właśnie, lepiej wiedzieć, ile czasu mamy do dyspozycji i spokojnie żyć i czekać na ten dzień, czy żyć w niepewności? – to jedno z dość ważnych pytań tej powieści. Przyjrzyjmy się teraz „elementowi” łączącemu te dwie rzeczywistości, atrakcyjnej córce Marshalla France’a – trzydziestosześcioletniej Annie. Na pewno jest to kobieta o silnej osobowości, wiedząca, czego chce, o przeszłości dość tajemniczej, (po zawodzie miłosnym w latach młodości „przemykająca z kąta w kąt, zawsze w czarnych jedwabnych sukniach, z rozpuszczonymi włosami. Zwykle z Kafką albo Kierkegaardem pod pachą”). Do tego jest kobietą z dużym apetytem seksualnym, potrafiącą „pieprzyć” się z dwoma mężczyznami prawie że w tym samym czasie. Nic dziwnego, że nijaki Tom, pomimo twierdzenia, że kocha swoją koleżankę/przyjaciółkę Sax, zaczyna spotykać się z Anną nie tylko po to, by poznać szczegóły dotyczące życia jej ojca, ale również po to, by – gdy przyjdzie opamiętanie – poczuć się „jak szmata”. Czytelnik ma więc i trochę psychologii, co też według mnie może być atutem tej książki. A jeśli przyjrzeć się Saxony Gardne, to jej tragedia co wrażliwsze osoby może i do łez doprowadzić. Książkę czyta się bez większego wysiłku, z uśmiechem na ustach za sprawą zarówno dość specyficznego humoru, jak i lekkości pióra Jonathana Carroll’a. Choć początkowo wydawało mi się, że to niezłe czytadło „na raz”, myślę, że jest to dobre wprowadzenie do zapoznania się z kolejnymi pozycjami tego autora. Polecam!